Reklama

Okiem hejtera, odc. 27 - Hieny cmentarne

31/10/2013 18:00


Onegdaj „hiena cmentarna” oznaczała indywiduum, które nocami zakradało się między nagrobki, by ograbiać świeże groby. Hiena taka obrączkę z martwego palca ściągnęła, ząb trupowi złoty wyrwała. Może nawet flaki przeszukała na wypadek, gdyby denat przed śmiercią na złość rodzinie połknął wszystkie chowane w słoiku złote ruble. Hiena cmentarna. W sumie niska szkodliwość społeczna, bo martwemu bez różnicy. Ale brzydzi. Dzisiaj funkcjonuje zupełnie inny gatunek cmentarnych hien. Również w sumie nieszkodliwy. Ale też brzydzi...

Chodzi o typ ludzi, którzy na cmentarze praktycznie nie chodzą. Z powodów różnych – a to nie pochowali jeszcze kogoś na tyle bliskiego, by czuć potrzebę odwiedzin na jego/jej grobie, a to rodzinna nekropolia leży za górami, za lasami... Z niezrozumiałych dla mnie jednak powodów ci sami ludzie w okolicy 1 listopada jakby dostali porcję terpentyny pod ogon – pół wypłaty na chryzantemy oraz znicze i pędzą groby miotełką omiatać jak dżinista drogę, po której kroczy. 1 listopada do dla nich okazja, żeby pochwalić się nową kiecką (płaszczykiem?), kapelutkiem. Nagrobek przystroić w większym wypasie niż u sąsiada. Taki lans cmentarny. Póki co, nie połączony z bounsem, ale kto wie...

Hipokryzja i przywiązanie do nieznaczących rytuałów. W kraju europejskim, w XXI wieku wyjątkowo denerwujące. Och, jak wściekają mnie bzdury z czarnymi kotami, drabinami. Do jakiej furii doprowadza mnie cytowanie przysłów i mądrości ludowych – szczególnie z miną mędrca. Bo wszak wiadomo, że na każde przysłowie da się znaleźć dokładnie przeciwne. Pustka. Z takich rytuałów i mądrości bije pustka. Nie znaczą nic, nie świadczą o żadnej szczególnej mądrości, nie reprezentują żadnego konkretnego przesłania.

Jadąc autobusem, mijam kościół. Część ludzi wykonuje znak krzyża. Przy cerkwi nie wykonują, choć przecież powinni (i nawzajem), bo tak jak w Kościele katolickim mamy tabernakulum, tak w cerkwi znajdziemy darochranitielnicę, z grecka zwaną kibotosem. Różnica więc tylko w nazwie. Czyli jeśli ciało Chrystusa leży u nas, to je pozdrawiamy. Kiedy zaś u konkurencji, to udajemy, że tego pana nie znamy. Nie w tym nawet jednak rzecz. Rzecz w tym, że wykonywanie rzeczonego znaku krzyża dzieje się zwykle odruchowo, momentalnie, nie towarzyszy mu żadna refleksja. Wydaje się być machinalnym gestem. Podobnym (śmiało oburzajcie się na dosadność porównania) temu, że wychodząc z domu zamykam drzwi na klucz albo że wchodząc do łazienki na „jedynkę” unoszę deskę. Nie myślę o tym, nie odpalam refleksji o tabunie złodziei czyhających na mój majątek albo o konieczności używania Domestosa. Robię to, bo robię.

Noszenie żałoby, niemówienie źle o nieżyjących (ale o Stalinie, Hitlerze, Mao, czy Ho Chi Minhie można...), niemówienie o tym, że oto coś złego może się stać, bo „po co kusić los?”. Niezapeszanie. Tfu, tfu. Odpukać. W niemalowane lub nie. W niedzielę do kościoła (chcący poszedłby i we wtorek), w niedzielę odświętne pożarte przez mole ubranie. Choinka, przy ubieraniu której jest wieczna kłótnia o wizję artystyczną. Święconki, opłatki. Wszystko to zwykle realizowane z przyzwyczajenia, albo „bo co ludzie powiedzą".

Kilka lat temu wpadł mi w ręce numer pisma Świadków Jehowy „Strażnica”. W numerze stał artykuł, w którym tłumaczono, że wychodek nie powinien znajdować się w pobliżu miejsca, gdzie przechowujemy żywność. Tekst był z polskiej „Strażnicy”, i po polsku. Wyraźnie jednak dedykowany był nie tak posuniętej cywilizacyjnie jak Zachód Afryce. Ale pismo – o ile mi wiadomo – wychodzi w jednym kształcie na całym globie. I z tekstem o ekskrementach w pobliżu jedzenia jest trochę jak z naszymi rytuałami. Kiedyś może niosły jakieś przesłanie ważne dla społeczności... Mówiąc strukturalistycznie – jak mity, legendy i ogniskowe opowieści – może modulowały jakąś społeczność, przekazywały jej praktyczne wskazówki. Ale mamy XXI wiek. Wiek nauki, dobrobytu (bo dobrobyt na świecie ogólnie rośnie, a nie spada – prawda i kropka), istny powtórzony renesans. Czy naprawdę potrzebne nam puste rytuały, które wykonujemy bezrefleksyjnie? Czy niewykonywanie ich nie sprawi, że zyskamy czas? Na refleksję. Osobniczą, filozoficzną, polityczną, religijną? Prawdziwą refleksję, nie wyświechtany obyczaj, który spełniamy z niezrozumiałych już dla samych siebie przyczyn?

Pigmeje z plemienia Barambuti mają w kalendarzu święto Molimo. Święto to radosne, śpiewają w jego trakcie i tańczą, grają na specjalnej plemiennej fujarce, piją niskoprocentowy alkohol z manioku. Kiedy uroczystość dobiega końca, fujarkę – instrument rytualny – chowają w dziupli jednego z drzew w tymczasowej wiosce. Żyją na takim zadupiu, że dociera do nich może jedna osoba rocznie. Więc o złodzieja z zewnątrz trudno. Pomijając pytanie, po co ktoś miałby połakomić się na jakąś fujarkę... Plemię z kolei doskonale wie, gdzie chowa instrument, więc złodziej „od nich” zlokalizowałby ją bez trudu. Ale po co miałby ją kraść? Uciekłby z nią... gdzie? Skoro dla Barambuti świat jest ograniczony do tropikalnego lasu i plemienia. Nie znają pojęć: „paser”, „pieniądz”, „zysk”. Nie ma żadnego, najmniejszego powodu, by fujarkę chowali w dziupli drzewa. Ale chowają. Taki rytuał. Obyczaj. Pewnie sami nie wiedzą, dlaczego tak robią.

Polacy. Pigmeje Zachodu.

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do