W tytule miało być nawiązanie do "Smutku tropików" Levi-Straussa. Że nieczytelne, to napomykam. Nie zmienia to faktu, że blokowiska są smutne głównie z powodu tych, co je niby mieli animować i rewitalizować.
Hip hop. Taki gatunek muzyki, którego powijaki z powodzeniem można datować na początek lat siedemdziesiątych. Strzelam: 1974? Czyli – jakby nie patrzeć – czterdziestolatkiem nasz hip hop jest. A na pewno panem w średnim wieku. I co z tego średniego wieku wynika? A właśnie niewiele. Muzyka, która u zarania miała być jak Jezus dla Żydów, jak Marks dla robotników, jak miecz Aleksandra dla węzła gordyjskiego wyjątkowo mocno się skompromitowała. Okazało się, że miast ożywiać proletariat, ukwiecać blokowiska, najzwyczajniej na świecie zjadła własny ogon i wcale gówniarzy nie wyciąga z blokowiskowego getta, ale replikuje wzorce małości, braku indywidualizmu, prostoty, mentalności prostackiej, ewentualnie aspirującej do kryminału. U nas, bo gdzie indziej hip hop jest faktycznie bardzo kreatywną sceną. Po prostu Polak potrafi. Zepsuć. Wszystko. Nawet hip hop.
Onegdaj, przy okazji jakiegoś materiału do gazety muzycznej zdarzyło mi się gadać z Peją. Rychem znaczy. Rychu ujął mnie profesjonalizmem. Idealnie reagował na jakiekolwiek moje (gazety) zapotrzebowanie, był skrajnie profesjonalny, życzliwy. Przez trzydzieści minut rozmowy ani razu nie rzucił bluzgiem. Fajnie. Ale co robi ów Peja muzycznie? Udaje że nadal jest amatorem, że nadal tkwi w getcie. Bluzga, ku*wi, narzeka. Beefuje się z Tedem. A jaki wzorzec daje młodzieży? Nie taki bynajmniej, że na ulicznej sztuce można się wybić z podziemia, zarobić kupę kasy i potem mieć za co karmić matkę na emeryturze. Bynajmniej. Peja replikuje bandyckie wzorce, które tak łakomie zżera gówniażeria. Muzycznie nadal jest w getcie, nadal udaje twardziela, robi bicki i dba o to, by ulica uznawała go za wiarygodnego. Ulicy owej mówi, że ulica jest sposobem na życie, że w sumie nie warto się z niej wyrywać, bo wtedy człowiek robi się zły. Goni za konsumpcją, kapitalizm go psuje, staje się "pozerem", wozi się i takie. Tłumacząc - honorem jest nie aspirowanie wyżej, ale tkwienie w tej samej bramie do końca życia. Słabe. Bardzo słabe.
Ideą stojącą za wzbogacaniem się jest możliwość pomnażania bogactwa, zostawiania go potomnym, tworzenia kapitalistycznego pomnika trwalszego niźli ze spiżu. Hiphopowcy idą inną drogą. Jeśli już było na płycie zarobione, to trzeba to wydać. Kupić sobie brykę, pokazać się na mieście. Dlatego nie mający na niezbędną ortodoncję Wilq rozbija się niewiarygodnym autem. Dlatego jeden z drugim hip hopowiec obwiesza się łańcuchami. Jak w dowcipie:
- Czym się różni Afroamerykanin od opony?
- Jak na oponę założysz łańcuchy, to nie zaczyna rapować.
No i lecimy wariantem Tysona. Mam, to wydam na cokolwiek. Najgłupsze nawet rzeczy. Byle pokazać, że mogłem. Słabe. Bardzo słabe.
1984. Orwellowski rocznik. Byłem więc wychowany na muzyce rockowej. Różnej maści i jakości. Nie będę bronił sleaze-metalowych zespołów, na których wyrastałem. Poison, W.A.S.P., czy nawet Aerosmith... każdy swoje grzeszki ma. Ale w rocku zawsze chodziło o to, żeby pod koniec dnia odjechać ku zachodzącemu słońcu na motorze, wraz z kobietą naszych marzeń. Kochać się z nią w pyle, na prerii, między kaktusami. A w hip-hopie? W hip-hopie kobieta jest najwyżej cokolwiek mocniej rozrośniętym masturbatorem. Przedmiotem. Dziunią. Dziurką. Jej się już nawet nie podrywa. Ją się bierze, jak kiełbasę na dziale mięsnym.
A skoro nie gra się muzyki, żeby dziewczyny podrywać, co normą było już od czasów muzyki dworskiej późnego średniowiecza i renesansu, to po co? Po to żeby zaimponować kolegom na dzielni. Czyli robimy nieambitną muzykę dla kolegów, żeby przybili nam piątkę. Rzeczywiście, masa w tym sensu.
Inna rzecz. Rock. Chlanie, ćpanie, rozwiązłość. Niby te same tematy w kółko. Ale ile razy mam słuchać hip hopu opartego na tym, że na dzielnicy jest słabo. Że ubogo. Że ktoś tam bierze narkotyki, ktoś klepie biedę, ktoś... Fisz i podobni udowodnili, że można inaczej. Ale blokowiskowa tłuszcza tego nie trybi. Dalej jedzie starą śpiewką. Nudną, niekreatywną, powtarzalną. "Mają szacun na scenie". "Nie odcięli się od źródeł". Atuty. Tylko, że ja w tych atutach słyszę/czytam: "Zaprzeczyli istocie sztuki. Nie rozwijają się. Schlebiają gustom fanów". Nie. Nie o to w sztuce chodzi.
Dobrze w sumie, że nasi hip hopowcy są biedni. Że nie stać ich na brykę i na klamkę. Bo gdyby było ich stać, notorycznie rapowaliby o brykach i klamkach, jak west-coast u początku lat dziewięćdziesiątych. Słabe. Naprawdę słabe.
Gdzie u nas projekty na miarę Blackalicious? Gdzie polskie The Roots, Wu-Tang? Gdzie abstrakcyjny hip hop, jak Alias. Gdzie aspiracje do illbientu? Gdzie polskie Techno Animal. Nie. U nas liczy się street cred, czyli (za Peją) SLU: szacunek ludzi ulicy. Szkoda, że intelektualnie jest to ulica sezamkowa.
Polski hip hopie... dorośnij, zmądrzej. Miej horyzonty. Interesuj się czymkolwiek więcej niż własną ośką. Miej mózg. Inaczej będzie jak w poniższym:
Śląskie bloki, jemy krupnioki
Bloki Warszafffki, niszczymy ławki
Bloki pomorza, boże się pożal
Jesteśmy prawdziwi, ale leniwi
Nie chcemy się uczyć, wolimy tuczyć
nasze kompleksy i puszczać kleksy
Że życie trudne, marne i nudne.
Sztynksu nie ma i nie ma myślenia
A zamiast pracy, czapeczka na glacy.
To właśnie jest nasze samozadowolenie
Eskapizm. I życzeniowe myślenie.
Komentarze opinie