Onegdaj, kiedy o rozrywce telewizyjnej, czy o radiu pomarzyć tylko było można, największą z atrakcji bywały jarmarki.
Zjeżdżali się oto kupcy z wszelakich stron, przywozili nieznane, rzadko spotykane, fantastyczne towary, co w średniowieczu oznaczało pewnie że mieli cokolwiek więcej, niż chleb i cebulę. Pokazywali ptaszki (już sobie coś pomyśleliście?) - egzotyczne papugi, łowne sokoły. Kusili ozdobami, fatałaszkami; a niejeden sutener powabami dam obyczajów lekkich. Do kompletu pojawiali się kuglarze, siłacze, magicy, alchemicy i ludzie-potworki, osobliwe mutanty, za patrzenie na które pobierano opłaty. Także dodatkowe opłaty, które pozwalały nam na przykład w tego, czy innego mutanta rzucić zgniłym ziemniakiem. Ot, średniowieczny targ.
Podobne hece trwały przez wieki. Obwoźne jarmarki, cyrki, gdzie niedźwiedź w kapeluszu podawał łapę, kobieta z brodą wyczesywała ową zgrzebłem, gdzie podejmowano pierwsze nieśmiałe próby organizacji wieśniackich peep shows. Potem także wizyty taborów cygańskich ze wschodniej urody pannami kuszącymi egzotycznym tańcem.
Pewien element tego wszystkiego pozostał w naszej kulturze do dziś. Są bowiem w naszym kraju tak małe wsie i kolonie, że za żadne skarby nie opłacałoby się otwierać tam stacjonarnego sklepu spożywczego. Obroty byłyby siłą rzeczy tak niskie, że o rentowności nie można by nawet marzyć. Skąd biorą więc towary pierwszej potrzeby mieszkańcy takich osiedli? Ano albo jeżdżą po nie sami, albo przywozi im je sklep obwożny – najczęściej van wysyłany z pobliskiego sklepu, który dostarcza okolicznym rolnikom wszystko, czego na co dzień potrzebują. Więcej – mogą sobie też to i owo zamawiać, by dostarczone zostało następnego dnia. Fajnie. Takie telezakupy bez tele. Wiocha-zakupy, prowincja-zakupy. Model podobny wielce do białostockiej sceny koncertowej tej jesieni.
Bo – nie oszukujmy się – prowincją jesteśmy. Nie to, co Warszawa, Poznań, Wrocław i tak dalej. Tam, jeśli zajeżdża muzyczny obwoźny targ, to bardziej przypomina to sytuację, kiedy oto w średniowieczu przyjeżdżali z Lewantu maurowie. Do nas co najwyżej chłopki-roztropki z sąsiepdniej kaszteli. Bo ileż mamy tej jesieni zagranicznych gwiazd? Dwie? Trzy? Jest koleś z Juno Reactor, ale ciężko mówić o koncercie, bo muzę podaje do filmu. Jest Scoffield. No i Urbaniak, który mimo, że krajan, to fejma ma międzynarodowego. Co poza nimi? Polskie kapele, które od lat ogrywają prowincje takie, jak Białystok, a w dodatku jak przekonał rok temu Dżem, tutaj życzą sobie za występ więcej, niż gdzie indziej. Bo wiadomo – na prowincji ludożerka/mierzwa ludzka/chamstwo wyposzczone, więc jak się przyjedzie, to choćby się grało po pijaku, z playbacku, same covery, albo fałszywie i tak prowincja strużkę puści. Wyszła Wam żyłka? No niestety, taka prawda. I nie ma co zaprzeczać, tylko trzeba się zastanowić dlaczego tak jest.
I jasne, że "polska młodzież tańczy do polskich piosenek", to hasło fajne, chlubne – nic w tym złego. Tylko, że wojewódzkie miasto, miasto trzystutysięczne z – ponoć – dużą bazą studencką stać chyba na to, żeby ściągnąć tu jakichś poważnych muzycznych zawodników. Fajnie, że otwarło się ACK, ale jeden Acek wiosny nie czyni. Nadal brak większej koncertowni. Gratulacje za Halfway Festival, ale czy opera nie mogłaby zamiast wątpliwej jakości przedsięwzięć kotletowych pościągać tu jakieś duże, fajne, alternatywne rzeczy z Zachodu? Gdzie indziej udaje się to robić tak, że jest to rentowne. Albo miasto – może zamiast picować kamienice w miejscach, gdzie pies tyłem szczeka, a prąciem wodę pije, gdzie dwa koty mają jedno oko, mogłoby zainwestować w jakiś sensowny event? Może w końcu dać jakiś porządny hajs na Węglówkę?
Pamiętacie zjad gnieźnieński? Przyjechał sobie Otto (nie "Otton". "Ottona", bo imiona kończące się na "o" odmienia się dodając taką końcówkę fleksyjną – vide Bruno-Brunona) i się nie mógł napatrzeć, jakież to cuda w tej Polszy. Wszystko złotem wyłożone, zewsząd bursztyn świeci. Musi ten Chrobry Krezusa zawstydza, musi to gieroj jakich na wschód od Rzeszy szukać próżno – tak musiał cysorz giermański myśleć. A tu rzopa – jedna alejka, ta reprezentacyjna, piękna, czysta, bogata. A gdyby zboczyć z traktu, pójść między kamienice i chaty okazałoby się, że trędowaci płyną kanałami pełnymi fekaliów, kobity rodzą potworki, brud, smród i ubóstwo.
I tak to u nas wygląda. Wszystko, na czele ze zdehumanizowanym, odzielenionym, bezsensownie przywróconym przedwojniu centrum, lśni w tym mieście jak psu... Niedługo stanie w centrum galeria, Aleja Piłsudskiego przestanie być rozkopaną dziurą. Pięknie będzie. Tylko będzie to uroda Lolo Ferrari, Pameli Anderson, silikon, lifting, botoks. Bo pod tym czyściutkim, wypielęgnowanym wierzchem zwyczajnie nie ma za dużo... duszy. Są za to kuglarze, maurowie, mutanty. Właściwie: będą. Do wyboru, do koloru. W kolejnej (kolejnych?) galeriach handlowych. Niedługo – cytując za Kononem – nic nie będzie. Tylko galerie. Jedna obok drugiej. W jednej kobieta z brodą, w drugiej chłopiec o słoniowym nosie. Tylko że oboje ciężko nazwać kulturą.
Komentarze opinie