Znacie zapewne Marka Raczkowskiego. Rzeczony opublikował niedawno rysunek na którym nauczycielka po stwierdzeniu, że powinniśmy być dumni z miejsca swojego urodzenia pyta, z czego jeszcze. Jedno rezolutne dziecko odpowiada: "Z daty!". Bardzo to komentarz kąśliwy. Ale przede wszystkim mądry.
Jak świat światem, ludzie mają debilny zwyczaj podpisywać się pod czyjeś sukcesy, traktować je jako swoje. Głupie to niemożliwie. Bo o ile można powiedzieć, że Sejm jest moją/Waszą/Polaków reprezentacją, bo mamy czynny udział w jego personalnym doborze, o tyle trudno podobnie powiedzieć o reprezentacji piłki nożnej, naszym zespole w deblu, czy jakiejś pudernicy śpiewającej na Eurowizji. Bo jaki mam wkład w selekcję narodowej kadry? Jaki miałem wpływ na rozwój talentu Radwańskiej? Jaki miałem udział w tym, że jakaś laska postanowiła śpiewać, a nie na przykład ciałem swoim kupczyć? Żaden przecież.
O ile mogę sobie poczytać za zasługę wykształcenie (choć i tu sukces ma niejednego ojca), czy osiągnięcia zawodowe, ewentualnie absolutnie niezaprzeczalną charyzmę, to fakt, że urodziłem się w Białymstoku, w Polsce, w tym konkretnym miejscu na Ziemi już raczej moją zasługą nie jest. Tak, jak i nie jest moją winą, czy zasługą, że mój dziadek wykonuje taki zawód, jaki wykonuje, czy że w XVIII moja rodzina zrobiła to, czy tamto. Bycie Polakiem jest więc w moim (i Waszym) przypadku akcydentalne. Przesądził o tym rachunek prawdopodobieństwa. Z osiągnięć własnych mogę być dumny. Z koloru oczu, włosów, albo numeru buta ciężej - wpływ na nie miałem znikomy. Jaki więc sens w narodowej dumie?
Pojęcie narodu pochodzi z XIX wieku i w obecnych czasach wydaje się być anachronizmem. Miało jakiś sens w momencie, kiedy tożsamość na poziomie państwa dopiero się kształtowała. Miało sens, kiedy dane państwo miało takie, a nie inne kolonie. Dzisiaj żyjemy w świecie, w którym skala jest inna. Jaki sens kultywować jakąś konkretną narodową tożsamość, kiedy cała Europa razem wzięta jest co najwyżej jakimś pryszczem na zadzie USA, Chin, czy Indii. Stara Europa terytorialnie i pod względem ekonomicznym nie wytrzymuje konkurencji ze światowymi molochami. Dlatego się zrzeszamy. A skoro się zrzeszamy, to nie mamy paszportów. To na dowodziku jedziemy sobie zamoczyć dupę w Atlantyku i żreć paellę. Możemy pracować w Holandii, możemy zatrudniać Czechów. I tak dalej, i tak dalej.
Co więc stanowi o świadomości, jeśli nie granice? Wspólnota języka? Jasne. Idiomy, powiedzenia i tak dalej. Ale w końcu dziś wszyscy znamy angielski. Więc polski, flamandzki, słowacki, czy portugalski w kontekście europejskim działają tak, jak gwara kaszubska, góralska, czy śląska w kontekście Polski. Wspólnota doświadczenia historycznego? Jasne. Rzecz w tym, że jeśli mówimy o historii dziejącej się na tak ograniczonym terytorium, jak Europa, musimy pamiętać, że owa działa jak naczynia połączone. Jedna wojna staje się przyczynkiem drugiej. Jedno państwo buduje swoją potęgę na truchle drugiego. Czy nie jest więc bardziej sensownym poczuwać się do historii i tradycji całej Europy, a nie tylko jej fragmentu, który w dodatku na przestrzeni wieków był w swoim kształcie raczej dynamiczny?
Ale dobra, zgódźmy się, że jak kto nie ma powodów do dumy, może być dumny z przypadkowego faktu urodzenia się w danym miejscu. Jak tę dumę okazywać? Wyobrażam sobie, że sensownie byłoby robić to po obywatelsku. Płacić na miejscu podatki, nie śmiecić na ulicy, mówić sąsiadowi "dzień dobry". Wypada też będąc patriotą znać historię, kulturę i literaturę narodową. Wypadałoby. Jak na tym tle wypada głośno powołujący się na tradycję żołnierzy wyklętych "raper" Tadek, który jeszcze niedawno w programie "Hala odlotów" w TVP1 chwalił się, że do dwudziestego-któregoś roku życia nie przeczytał żadnej książki? Jak na tym tle wypadają bojówkarze-półdebile, którzy zamiast uczyć się polskiej ortografii woleli za gówniarza obalać jabole i teraz walą błędy na transparentach? Jak rezolutni i elokwentni byliby "polscy narodowi patrioci", gdyby tak odpytać ich z dat, czy lektur? Który z nich wiedziałby kim był Lutosławski? Kim jest Penderecki? Albo nawet taki Nergal - wszak obecnie ambasador polskiej kultury?
Świat jest ogromny i trudny do umysłowego ogarnięcia. Im człowiek słabszy, głupszy, mniej interesujący, tym bardziej będzie starał się wpisać w jakąś grupę. Grupę, która wyzwoli go od konieczności rozumienia, analizy, da mu proste odpowiedzi, jasne rozwiązania. W kupie cieplej, bezpieczniej, wygodniej. Nic to że śmierdzi... Mongołowie, Hunowie, bolszewickie hordy. W kupie siła. Prymitywna, anachroniczna, groteskowa. W gruncie rzeczy śmieszna. Historycznie na szczęście już nieistotna. Trochę jak z gówniarzami, którzy chcą być hersztami podwórkowej bandy. Trochę jak u Goldinga.
Inna sprawa, że manifestowanie patriotyzmu poprzez niszczenie drzewek i rozwalanie zabytkowej kostki brukowej wydaje mi się co najmniej egzotyczne. Podobnie jak okazywanie szacunku dla państwa polskiego poprzez ssanie z narodowego budżetu socjalu. Dziwnym pomysłem na promocję wielkości Polski zdaje się podstawianie zadu Rosji, która na wyczynach naszych patriotów zagrała fantastyczny koncert. Dziwnym wydaje się, jak bardzo skutecznie promotorzy wartości narodowych wspierają realne interesy Putina.
O wielkości i dumie takich Czechów świadczy dystans, z jakim do siebie podchodzą. Nie muszą się puszyć, obrażać, tupać, fukać, strzelać fochów. Bo nie mają kompleksów. My mamy ogromne. I będziemy mieli. Bo że zrozumiemy kiedyś lekcję, jaką dał nam Gombrowicz, złudzeń raczej nie mam. I pozostając w konwencji Gombrowicza... Na kartonowym, patriotycznym hełmie powyżej mam stylizowane literki PW. To wcale nie "Polska Walcząca". Tak, jak wedle białostockich sądów swastyka jest hinduskim symbolem szczęścia. Tak, jak "heilowanie" odwołuje się do tradycji rzymskiej, a nie do nazistowskiej. To nie "Polska Walcząca". To moje własne inicjały oczywiście...
Komentarze opinie