W tym tygodniu na łamach "Faktów Białystok" dwukrotnie już pisaliśmy o popularności kulinariów jako nie tylko metody, by się zwyczajnie nażreć, ale i jako o pewnym lifestyle"owym wyborze. Jest w tej beczce jednak i łyżka...
Wszyscy gotują. Wszyscy umieją gotować. Nawet jak nie umieją, to umieją. A jeśli już nie umieją, to udają, że umieją. Każdy bez chwili zastanowienia potrafi powiedzieć czym różni się quiche od tarty, ze smaku wina bezbłędnie czyta rodzaj beczki w jakiej leżakowało, po samym zapachu rozsądzi, czy sikacz przed nim/nią to Żywiec, czy Tyskie. Więc skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?
Dlaczego jest tak źle, że większość tych smakoszy w warunkach domowych i intymnych (czyt. nie wtedy, gdy zapraszają gości i się popisują) sypie do gara pół kilo vegety i pokrewnych? Dlaczego jeden z drugim pozwalają, żeby standard lokalnych kebsów był tak niski? Dlaczego z taką trudnością przychodzi im zapamiętać, że "tortillę" wymawia się nie przez dwa "L", ale "J", albo "LJ"? Dlatego, że wbrew wysiłkom wyfiokowanej, prostej (oddajmy, że aspirującej), sympatycznej blond pani z telewizji, nasza kulinarna świadomość wcale nie rośnie tak szybko, jak nasza chęć, by tę świadomość było po nas widać i słychać.
Konsumencko nadal jesteśmy w świńskim odbycie, który ponoć ostatnio pcha się ludziom (krojony), jako kalmary. Pomijając segment premium, który bywa niemożliwie drogi, nasze produkty są zwykle kiepskiej jakości, naszpikowane chemią (1,2 kg wędliny z 1 kg mięsa, etc.). Brak w narodzie świadomości, że naszym przyrodzonym prawem jest dany towar zareklamować, domagać się rekompensaty jeśli odbiega od tego, co nam obiecywano. Wreszcie, że najlepszą metodą na wszelakie brakoróbstwo i próby oszustwa jest zwyczajny konsumencki bojkot. Ale nie taki, że jeśli trafiliśmy na paskudną kiełbasę, to więcej jej nie kupimy, a taki, że dożywotnio zapamiętujemy nazwę i logo producenta i wszystkie jego produkty omijamy szerokim łukiem. Brak nam odruchu, żeby – jeśli się już czymś na mieście strujemy – przekręcić do Sanepidu i komuś o tym powiedzieć. Wszak z naszych rachunków działa ta instytucja. Dajmy jej więc na siebie zarobić.
Jesteśmy leniwi, bo wygodniej nam kupić wszystko w jednym dyskoncie, niż latać po całej siczy w poszukiwaniu odrobinę ładniejszej papryki, mniej zgniłego ziemniora. Ziemniory i to, że jako jeden z niewielu krajów w okolicy, przy tak rozbuchanym spożyciu, nie rozpoznajemy wielości jego odmian i wielości tych odmian zastosowań – to już kolejna kwestia. Banany też mamy jednego tylko rodzaju. W dodatku tego, którym bananowo uświadomieni mieszkańcy republik bananowych gardzą.
Nie używamy młynków. Pieprz trzymamy w otwartej torebce. Kawy nie parzymy, tylko zalewamy fusy w kubku, albo uciekamy się do ersatzu w postaci rozpuszczalnej. Herbatę traktujemy wrzątkiem. Żremy margarynę, choć wiadomo, że lepiej już chrupać sobie szczurzą trutkę. Akceptujemy chleb "razowy", którego razowość opiera się na dowalaniu karmelu, barwników i ulepszaczy. Nie patrzymy na numerki przy mące. Od obrzydliwej, ale naturalnej koszenili, wolimy przebrane za niepozorne E-ileśtam syntetyki.
I nie ma co pozować na koneserów kawioru, jeśli nie wiemy co to bieługa, a nocą wpieprzamy kebsy z frytkami i kwaśną odświeżaną surówką. Nie ma co pozować i zawijać sushi, jeśli robimy je (Białystok dostępu do morza nie ma, o ile mi wiadomo) z ryby nie pierwszej świeżości. Nie ma co roztkliwiać się nad delikatnością filet mignon, skoro nie potrafimy wytworzyć popytu na i podaży baraniny.
Jak bardzo zakłamywać obrazu by się nie starano, jesteśmy nadal salcesoniarzami. Nadal nasz kunszt i wiedza kulinarna są raczej deklaratywne. Są raczej pozą wśród znajomych. Choć dobrze, że telewizja, media internetowe, czy nawet presja towarzyska ciągnię nasz poziom za uszy. Może przełoży się to na fakt, że obok chipsów będziemy mieli ogólnie dostępne... uszy. Wieprzowe. Prażone. Cywilizowani z Zachodu w sklepach mają... Dzicy - niby - Litwini też...
Komentarze opinie