Jako słoikomieszkaniec Białegostoku chciałbym i postuluję nazwanie przedstawionego na zdjęciu skrzyżowania ulic Lipowej i Spółdzielczej mianem Zagadki Sfinksa, Mostu Durina („you shall not pass!”) lub też po prostu Zaczepialskiego Kur***dołu.
Wróć. Nigdy nie zacząłbym narzekać na tak z pozoru niewinną rzecz – jednak mieszkanie w centrum Białegostoku zaczęło się dawać we znaki właśnie w tym aspekcie. Różowych parasolek i wszędobylskich ulotek.
Zacznijmy od statystyki. Pseudoinżynieryjnym, chłopskim okiem wyliczyłem że panie z Cocomo wytrzymują w pracy około półtorej tygodnia. Panie z Exclusive’u nieco dłużej – ostatnia trzyma się już trzeci tydzień. Ma nawet drugi zestaw ulotek – czasami dostaje ulotkę o letnim kinie w Passion Beach. Bez repertuaru. Wracając do wytrzymałości w branży – z początku myślałem, że być może już tygodniowy staż pozwoliłby dziewczynom skojarzyć kto jest mieszkańcem okolicznych kamienic a kto nie, zapamiętać ich niezmienne preferencje („nie, dziękuję”) oraz nie marnować niczyjego czasu. Otóż – kolokwialnie mówiąc – wała.
Albo panie mają pamięć na poziomie złotej rybki, albo jest to zagranie celowe. Moja trasa: dom > delikatesy > dom > cefarm (wiwat zapominalstwo) > dom. Tak więc wspomnianą „bramę” zahaczam cztery razy. Ile razy jestem zachęcany do wizyty w różowym klubie oraz obdarowywany ulotkami? Tyleż samo.
Kolejny temat – dobór pracownic i jego progresja z czasem. Co powszechnie wiadomo, brzydkich kobiet nie ma, nie było i nie będzie. Są natomiast kobiety niewłaściwie ubrane. I co powszechnie wiadomo, do zachęcania kogoś do płacenia za oglądanie kobiecych walorów powinno się zatrudniać osoby z takimi właśnie. I czy tu jest wina różowej sieci, dziewczyn czy też zrządzenia losu – nie wiem, ale w niektórych przypadkach opięta spódnica na niektórych nogach zamiast chęci wstąpienia do Cocomo powoduje pragnienie powrotu do np. Głębokiego Gardła i zapicie czymś mocnym. Albo ewentualnie zwrócenie czegoś swoim własnym przełykiem.
Myślałem o strategii. O sposobie, który będzie pozwalał mi na swobodne przechodzenie tym przejściem bez konieczności powtarzania się. O własnej różowej parasolce, na której miast „Cocomo” będzie pisało „NIC NIE CHCĘ”, najlepiej jeszcze to wrzeszczało. O czapce-niewidce. O teleporterze. Niestety, nie posiadam. Próbowałem rozmawiać, tłumaczyć. Raz nawet wymyśliłem sobie homoseksualność. Wszystko bezskuteczne.
Za każdym razem, gdy zbliżam się do rzeczonego skrzyżowania myślę o kolejnej silącej się na kulturę odmowę, której za chwilę muszę używać cedząc „dziękuję”. Traktowałem to z uśmiechem przez pierwsze dziesięć, sto, trzysta razy. Aż w końcu coś w moim środku umarło.
Czy mam coś do dziewczyn? Absolutnie – niech dorabiają sobie na wakacjach i za to im chwała. Martwię się jedynie o swój aparat gębowy, który kiedyś w niekontrolowany sposób się sam przejęzyczy i zamiast „nie dziękuję” wyśpiewa wdzięczne słowo zaczynające się na „s” i kończące na „j”. I będę tego żałował.
Komentarze opinie