Małym brzdącem będąc interesowałem się różnymi rzeczami. Burzyła się we mnie ciekawość świata, żyłka odkrywcy toczyła krew, jak wodociągi ciepłą wodę. Trochę mi tego zostało.
Wchodząc w dorosłość człowiek trochę zyskuje, a trochę traci. Przywalony problemami i prozą życia często osiada na dobrze znanych laurach. To jest w dobrze znanym fotelu, w dobrze znanej domowej przestrzeni, a na bronga wychodzi z dobrze znanymi ludźmi do dobrze znanego lokalu.
W łożu czeka – o ile z brongiem nie przesadził – dobrze znana żona. A jeśli przesadził, to nie w łożu, a w dobrze znanym przedsionku i nie żona, a żona z dobrze znanym wałkiem.
I tak się toczy życie. I każdy potem utyskuje, że nuda, że tu by dobrze znanej dał po rogach, bo ileż można? Że Kanary, Malediwy albo chociaż Jurata. Że szef jest menda, koledzy z pracy to konfidenci, dzielnicowy się przyczepił, a pies sąsiadów ujada jak żaden inny.
Rutyna powoduje frustrację, frustracja wrzody, wrzody refluks, refluks śmierć. Czy jakoś tak. A to nie działa tak, że oto rzeczywistość się przeciw nam sprzysięga.
Naszymi ręcami własnymi możemy naszą sytuację poprawić. Przyszło mi to do głowy przy okazji czytania komentarza do jakiejś muzycznej recenzji. Że oto sugerowana muzyka jakaś dziwaczna, nieznana. Że lepiej posłuchać Ordonki. Tak. Tylko Ordonkę można samemu kupić albo w sieci odszukać. A tę recenzowaną dziwaczność może niekoniecznie. No powiedzcie, kiedy ostatnio grzebaliście w sieci za jakąś nową ciekawą muzyką, a czemuś nowemu daliście porządną szansę w postaci uczciwego odsłuchu?
Kiedy ostatnio wpadliście na pomysł, żeby oto kupić książkę kucharską z daniami z Armenii czy Gruzji, poeksperymentować i zaprosić znajomych? Kiedy poszliście na eksperymentalny film?
Wiecie, gdzie w naszym mieście są galerie? A kiedyście byli? Kiedy ostatnio kupiliście książkę traktującą o ważkich problemach społecznych, politycznych, kulturalnych XIX wieku? A no właśnie.
W zmianę i porzucenie rutyny wpisany jest pewien wysiłek. Czasem mniejszy, czasem większy. Nie, nie trzeba się napinać do tego stopnia, żeby nam coś tam pękło, ale warto budzić w sobie minimalne pokłady ciekawości. Pójść gdzieś, gdzie nas jeszcze nie było (i w twarz nie dostać). Zjeść warzywo, któregośmy nie jedli, pouczyć się nowego języka. Do kawy wsypać chilli albo kardamon, zjeść lody z bazylią, posłuchać etnicznej muzyki Basków.
Ogólnie jest jasne, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma (choć to nie do końca prawda). Dobrze więc i ciekawie. Ale przecież nie trzeba włazić na piramidy, żeby coś nowego odkryć, zdobyć nowe doświadczenie, w monotonię życia jakąś iskrę wprowadzić. Wszystko, szczególnie w dobie internetu, jest w zasięgu łapska czy raczej łącza. A małymi kroczkami…
Ale wracając do muzyki. Trochę małego Kolumba w Walińskim zostało. Trochę ciekawski jest, trochę odkrywa. I teraz nie musi sprawdzać, czy Weekend nagrał nowy singiel. W najbardziej nawet hipsterskiej knajpie może zabłysnąć stwierdzeniem, że on teraz słucha takiego nowego holenderskiego lo-fi i jego kawałkiem na marzec jest „Musztarda”. Grubo, co?
A co z rocznikiem 70?