Za nami pierwsza edycja rockowego festiwalu Mystage. jako patron medialny i chwalimy, i łajamy, a raczej zwracamy uwagę na niedociągnięcia.
Idea bardzo, bardzo słuszna. Mystage Rock Festival miał połączyć w jedno dwie koncepcje: przeglądu młodych zdolnych, mającego na celu wyłonienie z rzeszy podlaskich szarpidrutów tych, którym wieszczy się karierę na szczeblu wyższym niż lokalny oraz występu znanych i uznanych, wspólnego koncertu, który miałby się dla młodzieży stać trampoliną na szczyt, to jest do pełnych blichtru salonów światowej muzycznej ekstraklasy.
Cel to wyjątkowo zbożny, bo mało wszak na polskiej festiwalowej mapie imprez, które mają ambicje większe niż zarobienie na siebie jednocześnie nie umoczywszy facjaty w pseudoartystycznym błocku. Organizatorom chwali się to, szczególnie, że niżej podpisany został zaproszony do festiwalowego jury, co przekładało się na niereglamentowaną ilość kanapek, wiśniowe delicje, a ostatniego dnia nawet i mniej grzeczne, a darmowe frukta.
Ze zgłoszonych 36 kapel przez eliminacje (tu w roli jury Paweł Małaszyński i zespół Cochise) przedarło się 18, z czego finalnie zagrało 17. Cóż rzec o poziomie? Wykonawczo było nieźle. Nikt prawie nie ustrzegł się drobnych wpadek, a to sekcja walnęła się na synkopie, a to wokalista fałszem zaniepokoił rzesze pomieszkujących nieopodal kotów, a to padł prąd czy inny mikrofon. Jednak po amatorach nikt nie wymagał perfekcji, co więcej – stosunkowo wysoki poziom wykonawczy okazał się miłym zaskoczeniem.
Ale miodu dosyć, czas czego innego dołożyć do beczki. Zespoły, które prezentowały się na Mystage skutecznie przekonywały, że Podlasie ze wszech miar nadal jest muzycznym skansenem, a młodzi ludzie i grają, i słuchają dokładnie tego, czego w – nie przymierzając – 1995 roku. Z coraz słabszą nadzieją oczekiwałem więc na polskich The Smiths, na gitary jak w The Cure albo porządny odjazd folk-rockowy.
Nic z tego. Metal, grunge albo punk. Często dodatkowo z przedrostkiem „-alko”, jak choćby przy okazji występu zespołu D’Dorsh, który czarował wersami w stylu: „Idziemy na browara, szczęście nam przez palce spie***la” albo Grave in Your Garden, którzy z minami dwunastolatków, co to właśnie coś zbroili wycharczeli „Szatan w odbyt gwałci cię, nie Szatanie, proszę, nie (…) Szatan wkłada ci do buzi. Nie szatanie! On za duży!”.
Przyznam, że toporne to jak rzeczony diabeł, ale w natłoku nudnawych muzycznych antyków stanowiło zabawny przerywnik. Triumfował przypominający odrobinę Huntera zespół Polska B, który jako jeden z nielicznych miał w repertuarze piosenki różniące się jedna od drugiej, a i instrumentów umiał użyć zgodnie z przeznaczeniem, nie do prac gospodarskich na przykład.
Nagrodą były trzy wspólne koncerty z gwiazdą festiwalu, zespołem Luxtorpeda. Drugie miejsce (realizacja teledysku) przypadło warszawskiej formacji Straight Minds, która w ramach wszelakich podgatunków punka wykazała się imponującą erudycją. Mieli też dobre piosenki, fajnego frontmana i jako jedyni otarli się o nerwową post punkową pulsację.
Ostatni na pudle byli Idee Fixe (realizacja płyty), którzy z powodzeniem połączyli progresywne granie z grindcore’ową brutalnością. Nadmienić należy, że był to ich – uwaga – drugi koncert w tym składzie i pod tą nazwą.
Kompletnym zaskoczeniem okazał się za to koncert finałowy. Węglówka, na której się odbywał to nie Narodowy, a Luxtorpeda to nie U2, a jednak frekwencja była powalająca. Mimo solidnej ceny biletów fani rzetelnego łojenia stawili się karnie i w większej, niż oczekiwana liczbie. Przybyli reprezentanci wszystkich pokoleń, od tych, co to ledwie od ziemi odrośli, a na chleb mówią „pep”, po tych ze skrońmi osypanymi siwizną, którzy chleb nazywają podobnie, ale już z innego powodu.
Choć znaczna większość publiczności przyszła zobaczyć gwiazdę wieczoru, support przyjęto bardzo sympatycznie, a temperatura na sali – mimo listopadowego chłodu – rosła z minuty na minutę aż po moment, kiedy co bardziej hardzi fani postanowili poświecić nagimi (i w ich przypadku anemicznymi) klatami. Były skoki, okrzyki, crowd surfing i wszelakie rockowe swawole. Było też to, co bardzo często okazuje się mroczną stroną rockowych koncertów, a mianowicie gęsty, kłujący w nozdrza zapach rozgrzanego potu. Kilkudniowego.
Stąd nasz apel: fanie rocka, higiena osobista podstawą harmonijnego życia społecznego.
Podsumowując: trudno było oczekiwać po debiutującej imprezie, w dodatku borykającej się z problemami finansowymi gwiazd formatu stadionowego albo ilościowego ich zatrzęsienia. Jednak w ramach możliwości organizatorzy przygotowali imprezę sprawną, ze zbożnym celem w postaci promocji młodych zdolnych i frekwencyjnie udaną.
Tegoroczna edycja to więc całkiem sensowny rozbieg. Rozbieg, bo plany na kolejne edycje są i są imponujące. MyStage ma bowiem otwierać się na ludzi i brzmienia zza naszej wschodniej granicy, a później także i na Zachód. Impreza o formacie europejskim w niewielkim wszakże Białymstoku?
Ja jestem za. Ale to już zależy od szczodrości i chęci sponsorów. A tych festiwalowi życzę w wielkiej obfitości. Trzymam kciuki. Także te u stóp.
Komentarze opinie