Reklama

Na wigilię przełammy się chlebem i darujmy urazy

24/12/2012 15:00
Świąteczne wspomnienia Heleny Ostaszewskiej z Białegostoku.

Wigilia ma być spotkaniem. Rodzinnym. Przełammy się chlebem, złóżmy sobie życzenia, darujmy urazy, cieszmy się, że jesteśmy razem, że zdrowi.

A jeśli kogoś nie ma albo ubył w ciągu roku, to właśnie dla niego stał na stole pusty talerz. Owszem, początkowo także dla samotnego, zabłąkanego gościa, ale później dla tych, którzy odeszli. I kiedyśmy łamali się opłatkiem, wszyscy obecni kładli kawałek opłatka na ten talerz. Przełamywaliśmy się chlebem z tymi, którzy odeszli. To była nasza pamięć o tych ludziach i nasze ciepłe o nich wspomnienie.

U nas w domu funkcjonowało to, od kiedy zmarł mój dziadek, człowiek kochany i bardzo związany ze świętami, które zawsze w naszej rodzinie organizował. Opłatek też zanoszono królikom, którymi dziadek bardzo się opiekował. I z nimi, przez pamięć o dziadku, z tymi zwierzaczkami dzielono się opłatkiem.
O świętach w ciężkich czasach...
Wywodzę się ze środowiska szlachecko-robotniczego. Polityczna zawierucha wyznaczyła sposób przygotowań wigilijnych. Do miasta trafiliśmy w czasie ogromnego kryzysu lat trzydziestych. Dzisiaj na stole króluje karp. Na robotniczych stołach nie było karpia. Królowały grzyby, kapusta i kupne śledzie. W różnej postaci. Oczywiście Wigilia była całkowicie postna: nie mogło być jajka, ani masła, mleka czy śmietany. Tylko oliwa, ryby i postne jarzyny.

Zaczynało się od zupy rybnej – barszcz to późniejsza tradycja. Zupę rybną gotowano na piskorzach. Ryby te w okresie przedzimowym składają ikrę, która jest pomarańczowa. I oto ugotowana z dodatkiem przypraw zupa rybna cieszyła nas, dzieci, tym kolorem ikry kontrastującym z resztą potrawy.

Potem były inne potrawy – przede wszystkim właśnie śledzie. W oliwie, z cebulą, smażone – także w cieście. Bo to było najłatwiej dostępne, najtańsze. Czasem też trafiła się wiązka mrożonych lub świeżych miętusów z Narwi.

Druga część Wigilii była słodka – przede wszystkim kutia, przysmak o litewskim rodowodzie. I łamańce. Mąka, woda i sól. Upieczone na blasze, a potem łamane na części i wymieszane z masą makową i przyprawami, odrobiną bakalii. Jedliśmy też pampuchy, czyli drożdżowe ciasto łyżką kładzione na wrzątku. I te pampuchy wychodziły wtedy śmieszne, rogate. Posypywaliśmy je cukrem.

Pamiętam też kisiel żurawinowy – żaden inny nie wchodził w grę. I kompot w dziesięciolitrowym wiadrze. Ze śliwek, gruszek i jabłek. Oprócz niego kwas chlebny. Dziś już mało kto wie, jak taki kwas smakuje. Nie było za to alkoholu. Wigilia to spotkanie bezalkoholowe. Inne czasy, inne obyczaje. A dziś karp w galarecie, jeszcze dla wygody zamówiony w restauracji, nawet z półmiskiem…
O najsmutniejszych świętach…
Moje dzisiejsze wigilie to wspomnienia. Jak w 1943 roku, kiedy wraz z mężem i dwojgiem naszych przyjaciół spotkaliśmy się u nas. A mieszkaliśmy wtedy przy ulicy Bema. Równolegle, przez kilka posesji biegło więzienie. I tam w czasie Wigilii odbywały się egzekucje.

Równie przykra Wigilia, to Wigilia, kiedy męża w 1944 roku zabrano do wojska. Na naszych ziemiach zorganizowała się wtedy II Armia Wojska Polskiego i owa, przed wyruszeniem na front zapadła w lasy w okolicy Lublina.

Zimowe leże mieli w okolicy Miedzyszyna. I ja w oszukańczy sposób, wyprowadzając w pole niemiecki patrol przebrnęłam do Miedzyszyna. Kiedy już było wiadomo, że nie jestem szpiegiem, ani wrogiem, skonfrontowano mnie z mężem, który był adiutantem pułkownika. Rosjanina.

Natychmiast rzuciłam się w objęcia mojego męża, a ten nie wiedział, co robić. Przecież był w obecności oficera. Ów Rosjanin zwrócił się do niego z pytaniem:
– Piotr Kazimierowicz eto żena? Mąż kiwnął głową na potwierdzenie.– To sadzitieś.

Odbyła się rozmowa, jak się tam znalazłam i mówię pułkownikowi, że u nas jutro Wigilia. Pułkownik spytał co to jest ta Wigilia. Mąż zaczął mu tłumaczyć. Powiedziałam też, że chcę do wojska, żeby być przy mężu, że jestem sanitariuszką. Na co pułkownik odpowiedział:

– Niet, dziewoczka niet. Na wojnu nie nada – skwitował moje prośby pułkownik. Po chwili zaś zwrócił się do mego męża: – Piotr Kazimierowicz, zabieraj żenu damoj. Piać dni odpuska, chwacit?

Wyprawił nas i jeszcze na drogę dał walizkę wypakowaną żywnością. Była w niej mąka, masło, jakaś słonina. I z tym jechaliśmy do domu. Z przerwami, bo maszyniści robili przystanki, kiedy kończyła im się wódka, którą pasażerowie musieli im uzupełniać. Suchym żołnierskim chlebem przełamaliśmy się jeszcze w pociągu, ale finalnie na Wigilię byliśmy w domu. No cóż, Ruscy też mieli serce.

 

 
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do