
Nie wiem czy też tak macie, ale wszystko zmienia się dookoła tak szybko, że już człowiek nie wie – co jest prawdą, co kłamstwem, co fikcją, co rzeczywistością. Ale patrząc na współczesny świat, jak też i wydarzenia, które z racji zawodu przychodzi mi opisywać, wychodzi na to, że cała moja dotychczas zdobyta wiedza jest nic nie warta, a doświadczenia życiowe to mi się tylko wydawały, że je mam.
Kilka dni temu jechałam autem. Wiozłam dzieci swojej siostry do babci, ponieważ siostra z powikłaniami pocovidowymi trafiła do szpitala. Z tymi powikłaniami, których ponoć nie ma, bo według niektórych covida też nie ma. Ale zostawię to na boku, bo w porównaniu do rzeczy, o których chcę tu napisać, to po prostu pikuś. W każdym razie w aucie rozmawiałam z młodszym pokoleniem o wadach i zaletach zdalnej szkoły. Zdziwiłam się, kiedy usłyszałam, że brak osobistego kontaktu z kolegami i koleżankami z klasy lub szkoły, to żaden problem, bo „przecież rozmawiamy ze sobą. Prawie tak samo, jak w szkole. Mamy telefony i rozmawiamy”.
No tak. W sumie, żadna różnica. Z tym, że niekoniecznie. Ale uświadomiłam sobie błyskawicznie, jak bardzo relacje ludzkie cierpią na tego rodzaju znajomości i kontaktach. Nie widać twarzy, nie widać czy ktoś po drugiej stronie jest zainteresowany rozmową, czy umie patrzeć w oczy… To wszystko bez znaczenia. Ale tak żyje dziś ogromna masa ludzi. Młodych ludzi. Tysiące. Setki tysięcy, które się nawet nad tym nie zastanawiają. I nie mają potrzeby bycia z rówieśnikami, tak po prostu. Co prawda usłyszałam, że w sumie to może i lepiej byłoby spotkać się osobiście, ale tak jak jest, to też dobrze. A teraz spróbujcie sobie przypomnieć swoje dzieciństwo i tak zwany szlaban. Albo spróbujcie przypomnieć jak gdy byliście dziećmi rwaliście się do kolegów i koleżanek po zwolnieniu lekarskim, po wakacjach, po jakiejś dłuższej nieobecności.
Później powiedziałam latorośli, że za moich czasów w szkołach nie było internetu. Gdyby epidemia zdarzyła się w czasach mojego dzieciństwa, nie wiem w jaki sposób mielibyśmy odbywać lekcje, gdyby zamknięto szkoły. Usłyszałam: „Ale jak to nie było internetu? Nawet w telefonie?” Powiedziałam, że wtedy telefony mieli nieliczni. Na osiedlu, na którym mieszkałam, telefon miała sąsiadka, a później dopiero w następnym domu na drugim końcu długiej ulicy telefon miała inna sąsiadka. I wyjaśniałam, że nie dałoby się prowadzić lekcji, bo to był telefon stacjonarny, na kablu. A zdarzało się, że jeśli ktoś chciał zadzwonić, musiał korzystać z budki telefonicznej – na moim osiedlu była wtedy tylko jedna, bardzo daleko od mojego domu, ze dwa kilometry co najmniej – albo jechać na pocztę i zamówić łączenie. Poczta była jeszcze dalej.
Dzieci słuchały z rozdziawionymi ustami, a ja uświadomiłam sobie, że to przecież w sumie nie było aż tak dawno. Jak daliśmy radę wtedy z tym wszystkim? Jakoś nikt nie narzekał specjalnie, że musi jechać na pocztę, żeby porozmawiać przez telefon. Tak samo jak nikt nie narzekał, że w autobusie „ogórku”, a później w Jelczu”, nie ma klimatyzacji, że kasownik się popsuł, bo ktoś wyłamał rączkę. Nie narzekaliśmy, że nie ma świateł sygnalizacji świetlnej, albo jest taka, co za długo trzyma czerwone. Tak samo jak nie narzekaliśmy, że lody z automatu pani podawała tą samą ręką bez rękawiczki, którą brała pieniądze, a szklanka wody sodowej z saturatora miała ślad po szmince pani, która piła przed chwilą.
Do kościoła chodziło się czasami po kilka kilometrów. Do szkoły też. Książki czy zeszyty wszyscy mieli jednakowe, długopisy, piórniki, a jak ktoś miał kalkulator, bo ciocia ze Szwecji czy Stanów przysłała, to był boss. Nie mówiąc już o tym, z jaką zazdrością człowiek patrzył na zegarek elektroniczny z melodyjkami u kolegi, albo buty „jarmiłki”, które przywoziło się z Czechosłowacji. Gumy kulki z Jugosławii, a za historyjki z Donaldów z Pewexu można było mieć załatwioną pracę domową.
Pamiętam, jak w szkole podstawowej uczyła mnie starsza pani z biologii. Pokazywała jakiś szkielet człowieka na takim wielkim rysunku rozwieszanym na tablicy i mówiła, że to szkielet człowieka, który może być kobietą, albo mężczyzną i na tym szkielecie wyjaśniała na czym polegają różnice. Ani słowem wtedy nikt nie mówił o żadnej trzeciej, ani innych płciach. Tak samo, jak nie do pomyślenia było, żeby usłyszeć w szkole, że płód to nie człowiek. Człowiek był od momentu poczęcia. Pani od biologii mówiła, że w naszym wieku pojawia się owłosienie łonowe, że dziewczynka w wieku kilkunastu lat miesiączkuje, a chłopcom zdarzają się tak zwane mokre sny i z czego to wynika. Nigdy nie słyszałam wtedy, że gdzieś na świecie istnieją tampony, a już na pewno, że chłopiec może miesiączkować.
Pamiętam, jak na lekcjach tłumaczono nam wszystkim, że zdarza się, że czasami w pary łączą się chłopcy z chłopcami, albo dziewczynki z dziewczynkami, co zdarza się bardzo rzadko i że jest to forma zaburzenia, która nie jest jeszcze dobrze rozpoznana. Pani z biologii tłumaczyła też, że takim osobom nie wolno dokuczać, bo są takie same jak wszyscy, tylko w pary łączą się inaczej i nie mogą mieć dzieci. Bo nie ma możliwości, aby stosunek płciowy pomiędzy dwoma dziewczynkami, albo pomiędzy dwoma chłopcami miał jakiekolwiek szanse zakończyć się ciążą.
Pamiętam też, jak na lekcjach historii uczono mnie o średniowieczu, które dało nam wszystkim książki, bo wtedy wynaleziono druk. Średniowiecze dało nam pierwsze mapy współczesnego świata, bo wtedy dokonano pierwszych wypraw geograficznych. Średniowiecze dało nam szpitale, bo wtedy pierwszy raz takie powstały. Średniowiecze dało nam też wiele innych rzeczy, które często wdrażali duchowni – jak okulary, czy niemal całą sztukę architektoniczną – na zamówienie Kościoła. A takie kościoły gotyckie do dziś są perełkami, które odwiedzają turyści na całym świecie. Dziś średniowiecze to przecież wieki ciemne, zacofanie, śmierć i ogólnie tragedia ludzkości.
Pamiętam jak w szkole na zajęciach praktyczno – technicznych chłopcy uczyli się budowy karmników, później mebli, musieli ze sklejek, brzeszczotu, motka i gwoździ zrobić regał i krzesła. Dziewczynki w tym samym czasie przygotowywały tkane ręcznie dywany, a inne w tym czasie robiły sałatki. Potem wszyscy razem mogli zjeść, ceniąc, ale i oceniając nawzajem swoje prace. A pani później wstawiała do dziennika oceny.
Od tego czasu minęło naprawdę nie tak wiele. Dziś już mamy komputery, komunikatory, auta elektryczne, w szkołach zdalnie prowadzi się lekcje ze wszystkich przedmiotów, wyjazd z Białegostoku do Moniek czy Tykocina to już żadna wyprawa, tylko normalny wyskok na chwilę po jajka od cioci, czy sok z rokitnika. Mamy dziś światła ledowe, całą wiedzę świata na wyciągniecie już nawet nie kabla internetowego tylko rutera. Możemy do siebie wysyłać listy, które druga osoba otrzymuje je w mniej niż sekundę od wysłania, a także rozmawiać z siostrą, bratem, czy znajomymi w Australii, w USA, czy w bloku obok widząc się nawzajem.
To stało się tak szybko. Nie wiem nawet kiedy. Ale patrząc na te nasze zdobycze śmiem twierdzić, że mimo iż z tego wszystkiego dziś korzystam, to jednak nie nadążam. Bo wychodzi na to, że wszystko co znałam i wiedziałam do tej pory jest guzik warte, nie istnieje, nie istniało, wszyscy się pomylili, bo mamy nowy lepszy świat. Choć w mojej ocenie, nie jest to lepszy świat. Zrobiono ladacznicę z logiki i bezużyteczne trociny z wiedzy. Nie nadążam. Nie wiem jak to się stało, nie wiem kiedy.
(Agnieszka Siewiereniuk – Maciorowska/ Foto: Trzecie OKO)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie