Reklama

Okiem hejtera, odc. 13 – Golarzomalarze

10/08/2013 18:00
Życie to ciąg wyborów. Mocno zdeterminowanych okolicznościami, możliwościami, talentami, radą przyjaciela i tak dalej. Są jednak takie wybory, których nijak nie jestem w stanie zrozumieć.

Kąpię się. Możecie nie wierzyć, ale zdarza mi się. A jak się wykąpię, to się po kąpieli wycieram. W tym klatę – jakkolwiek anemiczna owa by nie była. Jako, że gdzieś tam w kodzie mam XY, a nie XX, to na owej klacie mam owłosienie. Nie jakiegoś szczególnego sobola, co by sobie go dwukrotnie dokładnie wyczesywać zgrzebłem, wcierać odżywkę z rzepy i warkocze sumiaste zaplatać. Ot, trochę włosiwa jest. Kąpię się codziennie, więc codziennie się wycieram. Więc codziennie też – chcąc nie chcąc – swoją klatę w lustrze widzę. Nie przypominam sobie jednak, bym kiedykolwiek wpadł na pomysł, żeby ją sobie ogolić. No, ale załóżmy, że na taki pomysł wpadam. Golę sobie klatę. Golę po to, żeby włosów na niej nie mieć. Już to jest bardzo abstrakcyjne. A gdybym tak najpierw ogolił, a potem postanowił – w miejsce włosów zgolonych – dać namalowane?

Absurd, czyż nie? Golić włosy, żeby je sobie potem namalować. Kompletnie pomylona sprawa, nie? Ale przecież starsze panie oraz – co jeszcze mocniej i dziwi, i przeraża – robią tak samo z brwiami. I to akurat nikogo nie dziwi. A jaka różnica? Tylko miejsca. Zamysł przecież podobny. Więcej – jak można zrobić sobie coś takiego więcej niż raz. Czy po pierwszej próbie nie widzimy, że oto wyglądamy jak schwarzcharakter ze stajni Disneya? Nie mamy troskliwych przyjaciół, którzy powtórkę nam z głowy wybiją? Żeby jeszcze beneficjentki henny malowały sobie coś kreatywnego. Na przykład rogi by domalowały, krzaczora na Stanisława Tyma, sztuczną zszytą ranę, plasterek. Nie. Kreatywnością panie nie grzeszą – kreska i tyle. A możnaby trzecie oko i robić karierę w "Ezo TV".

Albo – to już u facetów – brwi przecięte bruzdą, blizną. Oczywiście sztuczną, wygoloną. Takowa ma nam dodawać animuszu i upodabniać nas do niegrzecznych chłopców, co za oceanem, mieszkają w dziesięć osób na małym metrażu, mówią po hiszpańsku, a w spodniach zawsze mają coś stalowego. Tylko dlaczego się tak lansować? Dlaczego równać do nizin mentalnych, społecznych i ekonomicznych, a nie do lepszych od siebie? Albo inne pytanie: dlaczego iść w lans na gangstera portorykańskiego, a nie lokalnego, polskiego apasza z warszawskiej Pragi na przykład? Takiego, co zamiast gnata ma za pasem gazrurkę. Poza tym, jeśli zależy nam na lansie bandziorskim, to po co co trzy, cztery dni poprawiać sobie wygoloną sztuczną bliznę? Nie lepiej wybić sobie ząb? Ząb nie odrośnie, nie trzeba będzie poprawiać, zachodu mniej, a efekt bardziej piorunujący.

Albo z tatuażami... Gusta są rózne. Może w nas drzemać wyparty nekrofil, który spowosuje, że w salonie wybierzemy wzór złożony z czaszek. Im więcej, tym lepiej. Niech w dodatku płoną, zieją czymś, albo niech im oczy (których przecież czaszki nie mają) błyszczą. Albo, jeśli drzemie w nas Piotruś Pan, tudzież mamy problemy z identyfikacją płciową, wytatuujmy sobie różowego jednorożca. De gustibus... Ale możemy też pójść w komunikat. Możemy wytatuować sobie coś w języku obcym. Postąpiła tak Tola Szlagowska, z pamiętnej formacji Blog 27. Problem polegał na tym, że do jej tatuażu wkradł się błąd. A mówimy o języku angielskim – popularnym jak by nie było i stosunkowo łatwym – jeśli chodzi o poprawność – do weryfikacji. A można wszak po chińsku, japońsku... Onegdaj, staliśmy sobie z kolegą spokojnie na przejściu. Obok nas stanął większy jegomość, eksponujący zrobione na siłce bicki. Na jednym z nich widniał tatuaż. Mój kolega wpadł w opętańczy śmiech. I nie dlatego, że bicek wielki, a tatuaż mały, coś jakby się jegomościowi wrzód rozlał. Chodziło o komunikat. Bo tatuaż był japońskim znakiem, a kolega studiował japonistykę. Poczekaliśmy chwilkę, coby jegomość (przypominam – był duży, więc bezpiczniej obmawiać za plecami) poszedł dalej. Okazało się, że jego tatuaż po japońsku oznaczał tyle, co "mała dziewczynka". Komunikat. Co nie zmienia faktu, że dorosły facet robiący sobie na ramieniu czaszkę, to jednak też jakaś tam aberracja.

Albo okulary. Masz wadę wzroku – nośże śmiało. Chyba że wolisz soczewki. Ale noszenie zerówek tylko po to, by świecić marką na oprawce... Że taki lans intelektualny. Oto oczy moje postradałem w walce z dziełami Prousta, Wittgensteina, Italo Calvino. Co tam sobie ktoś wymodzi. Tyle, że czytanie – nawet przy złym oświetleniu wzroku nie psuje – najwyżej męczy. Dobry, lub słaby wzrok jest cechą genetyczną, osobniczą, mają na nią wpływ różne choroby. Ale nie czytanie w wannie. A nawet gdyby, to kto wie na czym taki jeden z drugim wzrok stracił? Może na tanich powieściach pornograficznych – co jakby pasuje – bo onegdaj sugerowano, że autoerotyzm ma negatywny wpływ na wzrok (i pozytywny na owłosienie na wnętrzu dłoni). Więc nie - wybaczcie. Okulary nie czynią intelektualisty. Intelektualistę czyni intelekt.

I tak się wyzłośliwiam i zastanawiam, przesuwam swoje kółko w nosie. Własne kółko. Nie z nadania unijnego. Prywatne. Bez danych, które zapewniają, że moje mleko jest najzdrowsze i najczystsze oraz informują o moim ewentualnym bydlęcym rodowodzie. I tak przesuwam i przesuwam...

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do