Tylko gdzie? Kiedy? Jak? Z kim i czy nam się w ogóle chce na koncert iść?
Są miasta cywilizowane i są takie, które ocierają się o kamień łupany. I pod względem infrastruktury, i pod względem mentalności mieszkańców. Do której grupy należy Białystok? Odpowiedzcie sobie sami.
Trzysta – z hakiem – tysięcy mieszkańców, miasto niby studenckie, wojewódzkie. Ładne, czyste, co tam chcecie. Ale kiedy ostatnio byliście na koncercie? Onegdaj, w zamierzchłych już latach "90, jako koncertownia funkcjonowała Hala Włókniarza. Legendą miejską jest już fakt, że grał tam kiedyś Green Day – kiedy jeszcze nie byli znani.
Inną legendą miejską jest ta, że do dobrze znanego klubu rozrywki "Krąg" przyjechali kiedyś śmierć-metalowcy z Cannibal Corpse i Moonspella. I zagrali. Choć musieli użyć przytarganych ze sobą pieców – tych, co to mają ze sobą, żeby sobie poplumkać, nie koncertowych, bo w klubie owym końcówki okablowania działały jeszcze nie na jackach, ale na takich śmiesznych widełkach – fachowej nazwy nie pomnę.
Z jednej strony Green Day, z drugiej strony archaiczne końcówki. Czy przez dwadzieścia lat coś się u nas zmieniło? I tak, i nie. Bo zespoły, które kończą jako bardzo sławne przyjeżdżają tu prędzej na początku kariery, niż w jej okresie szczytowym. Bo jakby się chciało zrobić duży koncert – nie plenerowy – plenerowy się da, ale w zamkniętej przestrzeni, na – powiedzmy – dwa, albo trzy tysiące osób, to nie ma gdzie.
Bo jest Hala Mięsna i Węglówka, które ani nie są ogromne, ani nie mają sensownej infrastruktury – szczególnie zimą się tam nie da. Jest fajnie nagłośniona Fama. Ale ile osób się tam wciśnie. Opera? Sale kinowe i teatralne? Też nie bardzo w tym celu. Więc gdzie? Sam bym sobie odpowiedział, ale nie chcę być wulgarny.
No, ale – załóżmy – koncert jest. W miejscu, którego nie ma, ale niech już będzie, że jest. Więc idziemy. Ale trzeba bilet kupić. I tu kolejna aporia. Trudność znaczy. Bo skoro w Białymstoku tak mało koncertów, to ludzie wyposzczeni. Więc jadąc tu i będąc dajmy na to – Dżemem, z powodzeniem możemy prowincjonalnych podlasiaków oszwabić i kazać im zapłacić za bilet osiem dych. A czemu nie.
Że za tę samą kasę w stolicy mamy koncert świeżej gwiazdy dużego formatu to inna sprawa. Tu jest prowincja, biegun północny, więc kapela, w której ponad połowa członków już nie żyje, a owych zastąpiono podróbkami, w dodatku zgrana do niemożliwości, może sobie policzyć jak za mokre zboże. Taka prawda.
Z drugiej zaś strony: wskutek problemów z finansowaniem Juwenaliów, organizatorzy musieli podnieść cenę biletów o trzy złote. Czytaj: jedno piwo. Czytaj: 1/4 paczki papierosów. I mimo, że podwyżka to niewielka, a jednocześnie sumaryczna cena biletów też nie przerażała, rozległa się hejterka, że oto cwaniaki chcą zarabiać na studentach. Nikt nie wspomniał, że gdyby chcieć na koncerty kapel zebranych na Juwenaliach pochodzić oddzielnie, lekką ręką zapłacilibyśmy kilkanaście razy więcej. Licząc każdy dzień osobno. Więc... z jednej strony nikt u nas nie gra, jak gra to za straszną cenę, a jeśli cena jest przystępna, to i tak znajdziemy sposób, żeby się obrazić i nie pójść.
Popatrzmy więc prawdzie w oczy, nawet jeśli staniemy w obliczu nieobliczalnego: jesteśmy burakami. Ty i ja. Moja matka i Wasze matki. Wuje, stryje, pociotki. Nawet pies jakiś niewychowany. Póki nie przewalczymy wewnętrznego niezadowolenia, uporu, hardości i zaprzaństwa, pozostaniemy na polskiej mapie skansenem. Niestety.
Więcej: porządną frekwencję w tym mieście mogą mieć zespoły, które zawsze i wszędzie mają porządną frekwencję, jak Kult, Strachy na Lachy, T.Love. Takie, które na gimbazie stoją, ewentualnie mają swoją własną, wierną, wychowaną na swoje potrzeby publiczność. Jeśli z kolei ktoś próbuje zorganizować tu coś ciekawego – wspomnieć zeszłoroczny Halfway (za organizatorów trzymam w tym roku kciuki i to bardzo mocno), lokalna publiczność macha ręką. E tam, po co pieniądze wydawać na coś nieznanego? "Mnie się podobają takie piosenki, co to je już raz słyszałem". Nowości? Ciekawość poznawcza? Gdzie tam. Lepiej nucić Weekend.
Więc z jakiego powodu ktokolwiek miałby chcieć się wysilać? Ryzykować katastrofę finansową? Zmagać się z zagranicznymi managementami? Dopinać budżet? Panicznie reklamować imprezę gdzie popadnie? I tak przecież przeciętny mieszkaniec naszego miasta znajdzie sobie doskonały powód, żeby na nią nie pójść. I później się dziwicie, że w mieście nudno i prowincjonalnie?
Nie bez powodu wspomniałem o Halfwayu. To już za chwilę. I – na dziewięć piekieł – ktoś się tam stara, żeby raz: przyciągnąć na tę zabitą deskami prowincję fajne, świeże, interesujące muzyczne projekty. Dwa: zrobić w regionie festiwal, którego marka będzie miała duży zasięg. Jak Wrocław Industrial Festival, Audioriver, Castle Party... Może to dobra okazja, żeby otrząsnąć się z buractwa, wykazać ciekawością i dołożyć swoją cegiełkę do żmudnego procesu ścierania ze znaku z nazwą "Białystok" podtytułu: "skansen"?
Komentarze opinie