Przechadzają się po rynku. Zazwyczaj frywolnie wymachują parasolkami. Różowymi. Chodzą i chodzą. I w mróz i w chłód. Kiedy zobaczą mężczyznę, chytrze szykują się do ataku, precyzyjnie oceniają trajektorię trasy ofiary i bezbłędnie ustawiają kurs tak, aby w odpowiednim momencie przeciąć jej drogę. Zapraszają do siebie, obiecują atrakcje, zachęcają i kuszą.
Kto za tym stoi? W czyim to interesie? Jaki jest tego cel? Na krakowskim rynku i przylegających ulicach ludzie zachęcający do wejścia do klubu na darmowego drinka są zjawiskiem znanym i akceptowanym. Dostałem raz takie zaproszenie. Wszedłem. Wyszedłem. Nic się nie stało. Sprawa słodkich dziewcząt z różowymi parasolami wydaje mi się jednak dziwna.
W Białymstoku – podobnie jak w stolicy – przyzwyczaiłem się u wejść do klubów widzieć wielkich misiów dokonujących czegoś, co nazywa się „selekcją”. Selekcja zawsze budziła we mnie skojarzenia z ubojnią albo masarnią i wolałbym poprzestać na wędliniarskich porównaniach, nie wchodząc w historię i politykę. Przechodząc obok miśka czujesz się jak intruz, jak wróg, jak ktoś, kto chciałby pałać agresją. Kiedy ja, z moją posturą, mógłbym pałać wobec tych panów tylko lękiem i trwogą.
To wspaniale, że i u nas jest teraz jak w Krakowie. Nie dość, że nie trzeba się bać o wejście, to do źródła tej atrakcji przyprowadzi cię jeszcze przystojna blondynka. No, ok, z tą urodą to trochę przesadziłem. Dyplomatycznie powiem: urodą oryginalną. Nie dalej jak wczoraj, namierzony przez taką jedną w białych kozaczkach, cekinowej kurteczce i przylepianych srebrnych anielskich włoskach, zbliżyłem się nieopacznie na krytyczne kilka metrów, po czym - oceniwszy właściwie zagrożenie, które było nade wszystko zagrożeniem estetycznym – oddaliłem się szybkim krokiem na z góry upatrzone pozycje.
Schroniłem się w bankomacie, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Żałuję tylko, że się nie dowiedziałem, do czego miałem być zachęcany? Po co był ten uśmiech i zalotne spojrzenia? Czy ktoś z Państwa wie, do czego te dziewczęta tak desperacko nakłaniają? Sądząc po ich determinacji, musi być to atrakcja warta świeczki.
Białostoccy mężczyźni – tak jak i ja – nie grzeszą odwagą, bo zazwyczaj – o ile nie ośmieliła ich odpowiednia zawartość krwi w alkoholu – pozostają czujni i dziewczęta z parasolkami omijają łukiem. Czasami uciekają, czasami udają, że nie widzą. Sposobów jest wiele, ale mało który facet unika spotkania z przeznaczeniem.
Po mieście krążą plotki, że te dziewczęta to ruscy szpiedzy, którzy pod pozorem namawiania do czegoś (no właśnie, do czego?), podsłuchują, o czym rozmawiają mieszkańcy, badają nastroje, sondują na zlecenie Kremla i Putina. W Internecie piszą, że charakterystyczne różowe parasolki pojawiły się już w wielu innych miastach naszego kraju. Ci, którzy odważyli się porozmawiać, donoszą o wschodnim akcencie niektórych z tych pań.
Sprawa jest więc prawie na pewno polityczna.
Oczami wyobraźni widzę, jak w pewnym momencie wszystkie te dziewczęta wzlecą nad rynek, nad ratusz, nad Planty i, trzymając te wirujące parasolki nad sobą, będą – jak drony – wskazywać tych, którzy narazili się idei Autonomicznej Republiki Podlasia, Mazowsza, Podhala. A potem już sąd polowy wyda wyrok w trybie doraźnym. Do wykonania – natychmiast.
Komentarze opinie