Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia zmuszona byłam do odwiedzenia pewnego urzędu. W instytucji tej, idąc z duchem czasu i czując oddech rozkazu idącego z góry pod tytułem: „frontem do klienta”, zainstalowano automaty do obsługi interesantów. Pomysł z założenia dobry i nawet się gdzie indziej sprawdza. Nawet na tyle dobrze, że będąc na poczcie, gdzie nie ma ani jednego klienta, zmuszeni jesteśmy podejść do automatu, nacisnąć guzik i zostaniemy obdarowani wyplutym numerkiem. I czekać musimy, zanim na tablicy wyświetli się ten nasz. Ale dzięki temu wiemy, że urzędnik działa, pracuje lub też odwrotnie: pije kawę czy robi siku – a to robić przecież raz na jakiś czas musi.
Podobnie było w owej instytucji. Nowość ta zaskoczyła widocznie jednak ludność naszą białostocką. Odwiedzaną tłumnie przez szerokie masy, zagubione przy numerkach jak dzieci we mgle. Owszem, urząd zadbał choć trochę o owe dzieci w białostockiej mgle, bo przy automacie z numerkami znajdował się miły młody człowiek, chętnie i bardzo cierpliwie udzielający informacji. Pobraliśmy i my numerek, i udaliśmy się do pokoju ze wskazania naszego – nie wiem, jak go nazwać – paragonu? Bileciku?
Trafiliśmy w końcu. Pod naszym pokojem interesanta kłębił się dziki tłum. Nigdy nie widziałam w owym urzędzie aż takiego obrazka – jakby dawali w GS-ie pomarańcze za czasów PRL-u. Część tłumu czekała do jednego pokoju, inna do sąsiedniego. Nad tłumkiem znajdowała się mała elektroniczna tablica – która w domyśle miała pokazywać kolejność wchodzenia interesantów, wyświetlając numerki obsługiwane przez urzędników. Oczywiście jak to zwykle rodacy nasi – jak napisane na sklepie "REMAMĘT", to i tak szarpią za klamkę – tak i tu raz po raz ktoś właził do pokoju bez kolejki, wywołując wrogie okrzyki typu „Gdzieee?!”.
Stanęliśmy w kolejce, gdy na tablicy wyświetlał się numerek 147. Mieliśmy 172… Uff, godzina czekania. Jakaś pani kolejkowiczka zwróciła uwagę młodej dziewczynie, że teraz ona ma swój numerek i zostanie obsłużona jako pierwsza. Dziewczyna zdenerwowała się i wyszła obrażona z kolejki, że: „Jakieś durne numerki wymyślili! ” – ale przez to zaczęła się w tłumie dyskusja i po kolei kolejkowicze zaczęli sobie wyjaśniać, jak działa cudowny system numerkowy. Dziewczyna wróciła z mamusią i numerkiem, początkowo obrażone, zaczęły jednak żartować z innymi kolejkowiczami, jakie trzeba mieć wykształcenie i jak szeroko rozgałęzioną rodzinę trzeba mieć, by pracować w takim urzędzie. Ktoś zaczął wywoływać numery z tablicy, żeby słyszała reszta. I tak jak za czasów komitetów kolejkowych, w ciągu dwudziestu minut rozładował się cały korek.
Daliśmy radę, mimo przeciwności losu i braku czyjejś wyobraźni, my – białostoczanie. Dzieci w gęstej urzędniczej mgle…
Komentarze opinie