Czekamy. Wszyscy. Kiedy przywali. Kiedy znowu będziemy fikać tańce na lodzie po kostce brukowej na Suraskiej. Kiedy tkwić będziemy w korku w tunelu im. Fieldorfa „Nila” (na trasie z centrum na Leśną Dolinę i Zielone Wzgórza). Firmy sprzątające miasto codziennie sprawdzają, czy już nastąpił atak. Wszyscy czekamy i co rankiem sprawdzamy, czy już jest, jak nie przymierzając, poranny wzwód u nastolatka.
Ale on przyjdzie i tak. Śnieg. I jego siostra. Zima.
Znowu będzie ciemno już o piętnastej. Znowu będziemy smarkać w rękawy. Będą kolejki w aptekach, tłumy przy stoiskach z antygrypowymi specyfikami. Sople wielkości stalaktytów zwisające z kamienic. Śnieg po kolana na chodnikach wszędzie tam, gdzie pług przejedzie z prędkością światła. Znowuż pługopiaskarki jadące stadami, jak wilki lecące za zwierzyną. Sól sypana na ulicach, tam, gdzie latem posadzono drzewa. Itd., itp.
Lecz są i plusy tej sytuacji – szklanka jest przecież zawsze do połowy pełna. Mikołajki. Gwiazdka. Święta Bożego Narodzenia (i niestety spotkania z dalszą rodziną, ale coś za coś). Potem sylwester. Karnawał. Od stycznia już z górki. Dni coraz dłuższe. Oby tylko przetrzymać luty – wiadomo, u nas na Podlasiu mrozy potrafią być, że ho ho! Minus dwadzieścia-trzydzieści to norma. Znajomy z centrum Polski zapytał mnie kiedyś: „A u was to jak jest zimą? Bo u was to podobno biegun zimna jest?”. No cóż… Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: „Jak jest minus dziesięć to luz, Jamajka. Ale jak jest minus dwadzieścia w ciągu dnia, to ciężko się jeździ komunikacją miejską. Okna tak zamarznięte, że trzeba sobie dziurkę wychuchać, bo człowiek nie wie, gdzie wysiąść”. Mina lekko zszokowanego mieszkańca Łodzi – bezcenna…
Nie jest tak źle, da się przeżyć, prawda? Kierowcy, nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem śniegu w październiku, już tłumnie zmienili oponki na zimowe. Panie zmieniły balerinki na zimówki z gumowym bieżnikiem. Panowie odkurzyli ciepłe wieczorowe kalesony, zwane nowocześnie legginsami. Panowie dozorcy zaopatrzyli się w tony piasku i designerskie łopaty do odśnieżania. A zima zapowiada się sroga – zaprawdę powiadam Wam obserwując naturę dookoła. Koty tyją na potęgę. Mrówki już dawno schowały się w głębi kopców. Gile z Rosji już trenują start na Syberii z lądowaniem na Podlasiu. Znajomy sąsiad już dawno zaopatrzył się w płynne wyroby regionalne na wypadek, gdyby zasypało i nie dało się dojść do sklepu. A co będzie, jak zabraknie prądu i nie będzie Fejsbuka? Strach pomyśleć…
Kiedyś zastanawiałam się, jak to jest: dlaczego mieszkamy w tak paskudnym klimacie? Latem albo upał, albo deszcz przez okrągły tydzień. Zima – albo śnieg, albo mróz trzaskający za oknem. Jak przychodzą wolne długie weekendy – leje albo zimno. Gdyby tak przenieść nas na Madagaskar lub Jamajkę? I co? Ciągle ten obrzydliwie słodki rum, cygara i świnka pieczona w liściach bananowca. Plaża, słońce i klapki Kubota. Dwie pory roku – mokra i sucha. Moskity, cholera i malaria. Pająki wielkości krowy, węże wielkości zjazdu z Poleskiej na Sienkiewicza. Ludożercy… To ja już wolę swojskie białe niedźwiedzie i zaspy śniegu po kolana. Dwa sylwestry i dwa razy obchodzone święta. I wiosnę na Plantach. To już niedługo – za pięć miesięcy!
Komentarze opinie