Coś drgnęło. Być może znowu w naszym kochanym mieście będziemy mogli sami segregować nasz urobek, czyli to, co zostaje po przygotowaniu obiadu, rozpakowaniu nowego telewizora czy zużytych kosmetykach. Coś, co normalnie każdy człowiek produkuje codziennie podczas normalnego życia. Śmieci.
Wprowadzenie nowej ustawy śmieciowej było zgodnie ze swoimi założeniami słuszne. Unia Europejska, do której przecież przystąpiliśmy dobrowolnie, nakłada na nas jednocześnie obowiązki. Jednym z nich jest ograniczenie produkowania odpadów, które można powtórnie przerobić. Czyli tak zwany recykling.
Nie jest to rzecz nowa. Każdy, kto mieszkał kiedykolwiek na wsi wie, że prawie wszystko da się wykorzystać. Tym bardziej w mieście, gdzie przecież teoretycznie mieszka więcej ludzi, jest więcej sklepów – gdzie można chociażby sprzedać butelki po piwie z ostatniej imprezy. Kiedyś nie stanowiło to problemu. Ale jak to w Polsce – wszystko musimy sami sobie skomplikować. Żeby sprzedać butelki kupione w hipermarkecie – musisz mieć paragon. Kto trzyma paragon miesiąc, dwa? Czy pamięta, gdzie go wsadził i z którego hipermarketu on jest? Gdzie wyrzucić zużyte baterie? Co mamy zrobić z foliowymi torebkami, które z uporem maniaka są nam wciskane we wszystkich sklepach, nawet gdy pakowana jest w nie jedna (słownie jedna) marcheweczka?
Segreguję śmieci od przeszło ośmiu lat. Robię to z własnej woli, nieprzymuszana przez nikogo. Myślałam, że tylko ja jestem taka stuknięta… Ale nie – i o tym przekonałam się, mieszkając na jednym z białostockich osiedli w centrum Białegostoku. Osiedle stare, więc i mieszkańcy zasiedziali i znający jeden drugiego. Przed moim blokiem stał sobie śmietnik. Zamykany – a jakże – na kluczyk, bo to centrum – i zawsze jakaś istota przyparta do muru kupę sobie w nim zrobiła lub kontener zanieczyściła. Obok tegoż rzeczonego śmietnika stały trzy kontenery do recyklingu: na plastik, szkło i papier (pragnę zaznaczyć, że działo to się przed rewolucją śmieciową). Ktoś co kilka dni zawalał kontener na papier wielką ilością kartonów. Fruwały sobie one potem swobodnie, na górę papieru ktoś inny wwalał butelki, robił się więc mały białostocki Neapol. Zaprosiłam więc panów ze straży miejskiej (niniejszym bardzo im dziękuję!) i razem doszliśmy, kto co robi i dlaczego. Nie udało się jednak wyśledzić, kto podrzucał nam co w poniedziałek rano śmieci z ul. Baranowickiej – parkując za darmo i zostawiając swój urobek pod drzwiami śmietnika…
Uczulona będąc na takich „podrzucaczy kukułczego jaja”, zaczepiłam raz pewnego pana, który wrzucał sobie torebeczkę do kontenera z napisem „Plastik”. I po kilku słowach okazało się, że ów pan to mieszkaniec sąsiedniego bloku, który korzysta z naszego kontenera – bo nikt nie wpadł na to, że trzeba takowy tam postawić. I że prawie cały jego blok przychodzi z takimi torebeczkami i wyrzuca plastik, szkło i papier. Sami mieszkańcy – bez żadnej ustawy, bez przymuszania przez spółdzielnię mieszkaniową– segregowali śmieci.
Wniosek?
Nie trzeba nam ustaw, uchwał, tyrad polityków, nakazów i zakazów, straszenia karami. Sami sobie poradzimy – tylko niech nam nikt nie przeszkadza. Albo chociaż nie utrudnia…
Komentarze opinie