Reklama

W słońce wychodzą grillowce

29/06/2013 18:00
Śpiewał Stasio – najbardziej niedoceniony polski raper, znany z innych złotych myśli, jak: „Każdy socjolog powinien mieć praktyki w nocnym”.

Istotnie, mimo opornej zimy „wiosna kiedyś musi nadejść”. A z nią ciepło, słońce i chęć, by nie w domu siedzieć, a jak mawia mój kolega, buszować na siczy. Czyli wyjść w miasto. Tylko trawa jeszcze słaba, więc leżeć na gołej ziemi się nie chce. Należałoby więc skorzystać z oferty gastronomii, ze szczególnym naciskiem na śniadaniarnie.

W większych miastach to obyczaj i znany, i całkiem popularny. Mieszka człowiek na opłotkach. Samochodem, czy autobusem – nie wiadomo ile czasu zejdzie, by do pracy trafić – warto wyjechać wcześniej. Ale pospać też trzeba, więc śniadanie staje się marginesem.

W pracy coś się zawsze złapie: do biurowca przyjdzie Pan Kanapka, w kiosku odhaczy się batona. A w najlepszym przypadku – gdy podróż będzie bezkolizyjna – zostanie z pół godzinki wolnego. Na tę sytuację z powodzeniem odpowiadają wielkomiejskie śniadaniarnie.

Tradycyjnie w okolicach dychy oferują zestaw złożony np. z tostów czy jajecznicy, kawę albo herbatę i (do wyboru) jedną z mainstreamowych gazet. Dycha za posiłek to drogo? Pewka. Bułka z pasztetem (smaruje się i mokry, więc po co masło) to dwa zeta, nie dziesięć, ale… W dziesięciu złotych zapłaconych za posiłek na mieście mamy poza wiktuałami i gazetą także kilka możliwości. Radość z miejskiej przestrzeni – a tę mamy schludną i czystą, nawet jeśli (nadal) odrobinę małomiasteczkową.

Okazję do spotkania z drugim człowiekiem, chwili rozmowy, wymiany głupiego uśmiechu z kelnerką wbrew pozorom też ważne) i wreszcie – jesteśmy obsługiwani. Bo nie trzeba El Bullo i Ferrana Adrii z wypomadowanym wąsem (wiem, on nie nosi wąsa), żeby poczuć odrobinę luksusu. Wystarczy, że owa uśmiechnięta młoda dziewczyna spyta nas przed dziesiątą rano, czego sobie życzymy i sama życzy smacznego. Choćby miała to być oznaka profesjonalizmu – nie serca odruch – dzień zaczniemy milej.

Inna sprawa, że wędlina, ser, pieczywo, jajka, prąd w opiekaczu i gaz w kuchence… czyli w domu będzie taniej. Ale czy to aż taka różnica? Z takim korzystaniem z uroków gastronomii łączy się też kwestia kulturowa. Powstaje obyczaj otwierania się na miasto, wnikania w nie.

Przerywa się choć trochę zaklęty krąg praca – dom – praca– dom… Miasto zaczyna żyć. Wyciska to też pewien poziom. Śniadanieczy nie, do lokalu trzeba przyjść schludnym. Rano odkurzyć mydło, zajumać dziadkowi wodę brzozową i pachę wyszorować.

Odpastować buty albo choć przetrzeć. A może krawat nałożyć, choć to nie pogrzeb? Że w szyję pije? To albo źle wywiązany, albo hodujecie tłuszczowe wola. Ogarnijcie się. Trochę szacunku do siebie!

A co na to samo miasto? Ano nico. Oferta poranna nie powala ani różnorodnością, ani jakością. Kto temu winien? Popyt. Konsument. Pokażcie właścicielom lokali, że ich usługi są potrzebne przed 16 i że nie chodzi tylko o napełnienie kufla, a oni chętne skorzystają z okazji do zarobku. Pomyślcie o tym następnym razem, gdy będziecie odwijać z celofanu kanapkę z żółtym i pomidorem. Odrobina high-life’u jest na wyciągnięcie ręki. Naprawdę.

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo fakty.bialystok.pl




Reklama
Wróć do