Śpiewał Stasio – najbardziej niedoceniony polski raper, znany z innych złotych myśli, jak: „Każdy socjolog powinien mieć praktyki w nocnym”.
Istotnie, mimo opornej zimy „wiosna kiedyś musi nadejść”. A z nią ciepło, słońce i chęć, by nie w domu siedzieć, a jak mawia mój kolega, buszować na siczy. Czyli wyjść w miasto. Tylko trawa jeszcze słaba, więc leżeć na gołej ziemi się nie chce. Należałoby więc skorzystać z oferty gastronomii, ze szczególnym naciskiem na śniadaniarnie.
W większych miastach to obyczaj i znany, i całkiem popularny. Mieszka człowiek na opłotkach. Samochodem, czy autobusem – nie wiadomo ile czasu zejdzie, by do pracy trafić – warto wyjechać wcześniej. Ale pospać też trzeba, więc śniadanie staje się marginesem.
W pracy coś się zawsze złapie: do biurowca przyjdzie Pan Kanapka, w kiosku odhaczy się batona. A w najlepszym przypadku – gdy podróż będzie bezkolizyjna – zostanie z pół godzinki wolnego. Na tę sytuację z powodzeniem odpowiadają wielkomiejskie śniadaniarnie.
Tradycyjnie w okolicach dychy oferują zestaw złożony np. z tostów czy jajecznicy, kawę albo herbatę i (do wyboru) jedną z mainstreamowych gazet. Dycha za posiłek to drogo? Pewka. Bułka z pasztetem (smaruje się i mokry, więc po co masło) to dwa zeta, nie dziesięć, ale… W dziesięciu złotych zapłaconych za posiłek na mieście mamy poza wiktuałami i gazetą także kilka możliwości. Radość z miejskiej przestrzeni – a tę mamy schludną i czystą, nawet jeśli (nadal) odrobinę małomiasteczkową.
Okazję do spotkania z drugim człowiekiem, chwili rozmowy, wymiany głupiego uśmiechu z kelnerką wbrew pozorom też ważne) i wreszcie – jesteśmy obsługiwani. Bo nie trzeba El Bullo i Ferrana Adrii z wypomadowanym wąsem (wiem, on nie nosi wąsa), żeby poczuć odrobinę luksusu. Wystarczy, że owa uśmiechnięta młoda dziewczyna spyta nas przed dziesiątą rano, czego sobie życzymy i sama życzy smacznego. Choćby miała to być oznaka profesjonalizmu – nie serca odruch – dzień zaczniemy milej.
Inna sprawa, że wędlina, ser, pieczywo, jajka, prąd w opiekaczu i gaz w kuchence… czyli w domu będzie taniej. Ale czy to aż taka różnica? Z takim korzystaniem z uroków gastronomii łączy się też kwestia kulturowa. Powstaje obyczaj otwierania się na miasto, wnikania w nie.
Przerywa się choć trochę zaklęty krąg praca – dom – praca– dom… Miasto zaczyna żyć. Wyciska to też pewien poziom. Śniadanieczy nie, do lokalu trzeba przyjść schludnym. Rano odkurzyć mydło, zajumać dziadkowi wodę brzozową i pachę wyszorować.
Odpastować buty albo choć przetrzeć. A może krawat nałożyć, choć to nie pogrzeb? Że w szyję pije? To albo źle wywiązany, albo hodujecie tłuszczowe wola. Ogarnijcie się. Trochę szacunku do siebie!
A co na to samo miasto? Ano nico. Oferta poranna nie powala ani różnorodnością, ani jakością. Kto temu winien? Popyt. Konsument. Pokażcie właścicielom lokali, że ich usługi są potrzebne przed 16 i że nie chodzi tylko o napełnienie kufla, a oni chętne skorzystają z okazji do zarobku. Pomyślcie o tym następnym razem, gdy będziecie odwijać z celofanu kanapkę z żółtym i pomidorem. Odrobina high-life’u jest na wyciągnięcie ręki. Naprawdę.
Komentarze opinie