Dobrze pamiętam czas, gdy moja córka starała się opanować polską mowę. Trudne to zadanie, a pułapki czyhały na każdym kroku.
Najwięcej kłopotów sprawiały jej zagadnienia słowotwórstwa (czyli sposobu budowania wyrazów) – wydawało się, że skoro słowa podobne, to i z jednej bajki pochodzą. Oto, co z tego założenia wynikło:
Nie kichaj mamusiu, bo mnie przerazisz!*
Ojej, pośladki myszy!**
Dlaczego obierasz mi ubrania?***
[Basia do mamy] Jesteś już gotowa? [mama] Nie. [Basia] To się wygotuj!
Jednak jej przygoda ze słowotwórstwem nie ograniczała się do biernego odtwarzania zasłyszanych słów. Lubiła – jak każde dziecko – eksperymentować. I tak powstał na przykład „napupnik”, czyli...spódniczka własnej roboty przykrywająca pupcię.
Zostawmy jednak słowotwórstwo i przejdźmy do semantyki, czyli plątaniny znaczeń w słowach. Najtrudniej było jej chyba poradzić sobie z faktem, że ten sam wyraz może mieć kilka sensów. „Muszę złożyć ten sweter”, mówi mama. „Może złożysz mu życzenia?”, odpowiada błyskawicznie córka. Tak, tak...Tego typu rozmowy prowadziłyśmy nieustannie.
A fonetyka – tu dopiero było pole do popisu! Język polski przoduje w ilości dźwięków nie do wymówienia (albo do wymówienia tylko przez rdzennych Polaków), w mnogości spółgłosek stojących obok siebie i łamiących język użytkownika polszczyzny. Dlatego Basia zauważyła zupełnie słusznie u kogoś „bieliznę na ramieniu” (bliznę, rzecz jasna) albo też „im-głę na dworze”. Do tych ułatwień i skojarzeń mogę jeszcze dorzucić „mielonka” (jelonka) i „łaskotki” (maskotki). Przy takim gąszczu pułapek i zniekształceń, aż dziw, że można się w ogóle dogadać!
Komentarze opinie